Doktor Strzałkowski nie lubi przerabiać kobiet. Kocha wydobywać ich naturalne piękno, podkreślać zalety, dbać o to, co w nich jest najlepszego. „Self-love jest ważnym tematem i jednocześnie odpowiedzią na krzywdzą narrację w mediach społecznościowych, gdzie idealne kobiety, matki, żony, które dzielą się nieprawdziwą wyidealizowana treścią. Człowiek, karmiąc się takimi informacjami, zaczyna popadać w kompleksy”, mówił na inauguracji projektu #lubiesiebie. Wymyślony wspólnie z szefową komunikacji Kliniki Strzałkowski – Joanną Sokołowską Pronobis – projekt #lubiesiebie pokazuje jak ciężko nam siebie po prostu zaakceptować, polubić i jak bardzo warto to zrobić. I że to nie przychodzi ot tak. W tegorocznej edycji wzięły udział piękne kobiety, które długo uczyły się lubić siebie. Jedną z nich jest Małgorzata Pieczyńska, która tak opowiada o swojej drodze do akceptacji:

„Na mojej drodze ważne były trzy tematy – wyobrażenie o sobie, joga i miłość. Splatały się ze sobą w moim życiu i miały na nie ogromny wpływ. Wyobrażenia były najtrudniejsze, bo trudno jest do nich doskoczyć. To jest coś, co mnie w życiu goniło i sprawiało, że ze zmęczenia padałam na nos. Mój mąż kiedyś wydrukował mi wizytówki. Kiedyś spytałam: „Ale po co mi one”? odpowiedział: „Żebyś w tym pędzie wiedziała jak się nazywasz i gdzie mieszkasz, na wypadek jak byś się zgubiła”. Miałam nieprawdopodobny przerost ambicji. Wszystko musiało być w moim życiu perfekcyjne – akrobatyka sportowa, jazda konna, jazda figurowa na lodzie, zawód aktorki, pieczenie chleba, prowadzenie domu, szycie zasłon i wychowanie dzieci. Perfekcjonizm jednak powoduje, że nigdy nie będziemy z siebie zadowolone. Bo przecież zawsze można być lepszą. Potem, 37 lat temu, pojawił się Gabryś i nagle każdego dnia zaczęłam słyszeć, że jestem wystarczająco dobra. W tych wszystkich rzeczach, które robiłam. I ładna, zgrabna, zdolna. I wszystko czym jestem, jest wystarczające, by mnie kochać. I powiedział też, że mogłabym życzliwiej spojrzeć w lustro. Powtarzał to codziennie aż wreszcie to do mnie dotarło. W międzyczasie pojawiła się joga, w której najważniejsza jest zasada Ahimsa. Ahimsa oznacza „niekrzywdzenie”. I oczywiście można to różnie rozumieć – nie krzywdzić zwierząt, być wegetarianką ale najważniejsze brzmi: nie krzywdź siebie. Nie bądź wobec siebie brutalna, nie stawiaj wobec siebie strasznych wymagań ponad siły. Na jodze nie ma konkurencji, jest jedynie spotkanie z samą sobą. To wszystko pomogło mi wejść na drogę harmonijnego rozwoju i akceptacji siebie. U mnie przyszło to dość późno, z pewnością po trzydziestce. I każdemu życzyłabym takiej miłości, która sprawia, że droga do siebie jest piękniejsza i łatwiejsza”.
Pięknie, prawda?

Ja z każdym rokiem lubię siebie coraz bardziej. Co mnie budowało? U zarania – kochające oczy bliskich. W czasach liceum, faktycznie pierwsze miłości i powodzenie. Potem mądre rozmowy, medytacja, też joga. Od lat lubię siebie. A nawet kocham. Jestem autorką zabawnej, ale uważam, że mądrej riposty na wyznanie „Kocham cię”. Odpowiedziałam po prostu: „Ja siebie też”.