Ci, którzy zmagają się z uporczywym trądzikiem wiedzą doskonale, że preparaty „specjalistyczne” bądź ukierunkowane właśnie na zwalczanie tej dolegliwości nie zawsze przynoszą oczekiwane efekty. Niekiedy potrafimy sporo za nie zapłacić, a efekty są… średnio zaskakujące. Firm i produktów, które reklamują się jako „numer 1 w zwalczaniu trądziku” tym samym twierdzące, że „widać efekty po pierwszym użyciu”, są często dobrym chwytem marketingowym dla zdesperowanych.

Przez lata wpadałam w pułapkę pod tytułem: „Preparat anty trądzikowy, o….. z pewnością mi pomoże”, a za każdym razem było to samo: poprawa mało zauważalna, czasem znikoma, a po chwili wszystko wracało do normy, a czasem bywało nawet gorzej. Nie wiem szczerze czy było to spowodowane tysiącem dodatkowych składników, czy zbyt dużą ilością nakładanych preparatów. Wiem za to, że ten rozdział już skończony.
Postanowiłam poszukać wiedzy w sieci, popytać znajomych i tak, coraz częściej trafiałam na informacje o naturalnych metodach zwalczania trądziku. A ludzie z krostkami wiedzą jaka to uporczywa walka… To codzienna wojna z wrogiem, który wydaje się mieć nieskończone zasoby amunicji w zanadrzu; który zdolny jest w miejsce każdego zaleczonego pryszcza wstawić 3 kolejne, tym samym niszcząc pozostałe skrawki nadziei, która pozostała przed ważną imprezą, bądź zdjęciami szkolnymi.

A jednak znalazłam naturalne preparaty, które uratowały moją skórę przed ostatecznym kataklizmem. Olejek Neem pozyskiwany z indyjskiego drzewa zwanym Miodlą Indyjską bądź „rośliną obiecaną”, pojawił się w moim życiu niczym… no właśnie, roślina obiecana. Używany jest on w Indiach od tysięcy lat – legendy głoszą, że drzewo to zdolne jest wyleczyć wszelkie dolegliwości. Dlaczego tak jest? Każda część tego magicznego drzewa drzewa zawiera azadirachtynę, która ma właściwości antybakteryjne, przeciwgrzybicze, przeciwzapalne oraz przeciwpasożytnicze. Naszym obiektem westchnień na dzisiaj jest olej, pozyskiwany z nasion rośliny obiecanej.
Jak do każdego preparatu, którego dane mi było używać przedtem, podeszłam do tego cynicznie. Olejek? Za 15 złotych? I niby ma mi pomóc, jak żaden inny nie potrafił przedtem? Przeszłam przez antybiotyki, produkty na bazie sterydów, wszystkie toniki, kremiki, punktowe sera i szczerze mówiąc, żaden z nich nie pomógł mi tak długotrwale jak ten specyfik. Choć nie od razu. Na początku, jak zwykle, efekty były znikome. Odrzucał mnie dość charakterystyczny zapach olejku, który na początku był na tyle szokujący, że ąż mnie wykręciło. Skończyły się też całusy na dobranoc z chłopakiem po nałożeniu owego olejku, gdyż ten okropny aromat odpychał. Walka z nim była jednak warta tego, co nadeszło pare tygodni po rozpoczęciu „kuracji”.

Przebarwienia zaczęły powoli znikać, przywracając skórze naturalny, dawno zapomniany blask. Liczba „aktywnych” pryszczy widocznie zmalała, a te, które się pojawiały, szybko znikały. Jak używałam tego cuda? Najlepiej umyć twarz, nałożyć tonik, nasz wspaniały olejek, a na koniec zamknąć wszystko pod kremem na noc, czyli zastosować z kremu okład okluzyjny. I wiecie jaki jest efekt poza-pryszczowy? Nic wcześniej nie zwróciło mi takiej ilości pewności siebie. Wcześniej, lawirowała gdzieś pomiędzy lepszymi dniami, gdzie akurat zdarzał się mniejszy „wysyp”, a tymi gdzie ten jeden pryszcz postanawiał akurat wyskoczyć między oczami, rujnując tym samym wszelkie marzenia o super-looku danego wieczoru. Mój sceptycyzm został rozwiany od zaraz. A 15zł za 50ml jest tak kuriozalnie małą sumą do zapłacenia za coś, co uratowało moją skórę tak bardzo, że zwróciło mi wiarę w siebie i oddało coś co zostało mi zabrane tak dawno temu z niewiadomych mi przyczyn (no może wiadomych…cukier). Tym czymś był spokój. Przestałam gorączkować się moją cerą i tym jak wyglądam. Chyba każdy z was wie jakie to ważne.
Każdej sceptycznej wojowniczce trądzikowej polecam olejek Neem. Łatwo znajdziecie go w internecie na wszelkich stronach poświęconych kosmetykom naturalnym, a buteleczka 50ml towarzyszy mi już od wielu miesięcy. Warto uwierzyć w moc rośliny obiecanej…